Obudziliśmy się rano i o 6:45 wyjechaliśmy w dalszą drogę. Tym razem naszym celem miało być wybrzeże Oceanu.
Przejeżdżaliśmy przez Swaziland – maleńkie państewko, które nie wiedzieć czemu wybiło się na niepodległość. Swaziland ma jak najbardziej króla, jest więc monarchią. Najmniejszą monarchia na świecie (jeżeli do monarchii nie zaliczymy Watykanu).
Nawiasem mówiąc jest to tak małe państewko, że nawet nie ma jej w słowniku najbardziej popularnego edytora tekstów, w którym piszę ten tekst.
Wjeżdżając do Swazilandu należy przekroczyć granicę państwową. I jest to granica z pełnymi szykanami. Jeżeli spojrzy się na wielkość tego kraju, to może być to trochę zabawne. Ale nie jest. Urzędnicy na granicy mają poważne miny, na ścianach wiszą portrety przywódców, do paszportów wbijają pieczątki.
Granica wygląda dokładnie tak, jak podróżnicy opisują granice między egzotycznymi państwami. Brakowało tylko samochodów z wojskiem i jakimś podoficerem, który mocą swojego urzędu decyduje o doli lub niedoli osób chcących przekroczyć granicę.
Król Swazilandu dba o edukację swoich dzieci. Syna posłał do jakiejś elitarnej zachodniej szkoły i na jego edukację składają się wszyscy obywatele.
Monety mają bardzo charakterystyczne – nie okrągłe jak reszta świata, ale brzegi przypominają brzegi serwetki. A sklepach (przynajmniej tym na granicy) można płacić Randami. Kilka tych monet zabrałem sobie na pamiątkę.
W drodze mieliśmy się zatrzymać się w miejscu, gdzie nieopodal drogi było gospodarstwo zaprzyjaźnione z naszym przewodnikiem. Gospodarstwo to stanowczo za duże słowo. Było to kilka skleconych chat ogrodzonych płotem z patyków. Wkoło biegały dzieci, a oprowadzał nas właściciel tych włości. Był to Zulós, który chwalił się posiadaniem trzech żon z plemienia Swazi oraz siedmiorgiem dzieci. I pewnie tyle miał.
Widoki były takie, jak czasami widzi się w telewizji, albo na zdjęciach z biednej Afryki.
Ci, których odwiedziliśmy mają trochę lepiej, bo od czasu do czasu mają odwiedziny takich jak my i dostają przy okazji pieniądze i jedzenie.
Dostali od nas równowartość małej świni. Jeżeli uda się jej przeżyć i urośnie, to zapewne ją sprzedadzą, bo twierdzili, że świnia to nie jest szlachetne zwierzę, bo żre byle co. Trudno jej się dziwić: nie było tam karmy z certyfikatem ISO 9001.
Podobno deszcz w Swazilandzie nie pada nigdy. Rośliny pobierają wilgoć z powietrza.
Mijaliśmy po drodze plantacje trzciny cukrowej, przemysłowe plantacje ryżu i bananów. Ryż został tu sprowadzony eksperymentalnie, żeby walczyć z głodem. I chyba się przyjął.
Po drodze Arek opowiadał nam jak w RPA walczy się z tymi, którzy przekraczają prędkość i nie płaca mandatów. Różne są sposoby mierzenia prędkości. Mogą to być np. laserowe czujniki zamontowane na drodze. Kierowcom, którzy przekroczą prędkość naliczane są mandaty, które trzeba w wyznaczonym terminie opłacić. Co jakiś czas robione są zwężenia drogi i przy takim zwężeniu jest kamera, która odczytuje numer rejestracyjny pojazdu. Łączy się z systemem, z którego odczytuje czy mandat został zapłacony czy nie. Jeżeli nie, to wysyła sygnał do następnego posterunku. I on już wie, co z takim kierowcą zrobić…
W królestwie Swazilandu spędziliśmy ok. 4 godzin. Tyle trzeba, żeby je przejechać dobrze utrzymaną drogą. Na końcu była znowu granica i powtórzyła się historia z poważnymi urzędnikami, portretami na ścianach, itd.
Tego dnia jechaliśmy cały dzień i wieczorem dojechaliśmy do miasta Saint Lucia. Przyjemne miasteczko z przyjemnym klimatem. Było to najcieplejsze miasto z tych, które do tej pory odwiedziliśmy. Dlatego też nie omieszkaliśmy skorzystać z basenu, który był przy naszym hotelu.
Wieczorem poszliśmy na kolację. Podobno Saint Lucia jest najlepszym miejscem do próbowania ostryg. Nie wiem, jak smakują gdzie indziej, ale tamte były naprawdę dobre. Tego samego zdania był nawet Mateusz, któremu killa dni temu nie chciały przejść przez gardło ślimaki. Tylko Bartek się nie przemógł i stwierdził, że nie jest amatorem owoców morza.
Po powrocie z kolacji sprawdziliśmy czy aby woda w basenie nie ostygła.
Na wieczornym spacerze chłopaki spotkali hipopotama przechadzającego się po trawniku. Widać zimny wiatr wywiał go z zatoki.
Jego (lub jego kumpli) mieliśmy spotkać jutro na rejsie po lagunie.
Mirek Grodzki