Po opuszczeniu miasta strusi udaliśmy się w kierunku Przylądka Igielnego. Przed wjechaniem na przylądek zjedliśmy obiad (składający się oczywiście przede wszystkim z ryby) w jakiejś małej restauracyjce. Trochę nie trafiliśmy w moment, bo właśnie trwała dostawa paliwa na sąsiadującej z restauracją stacji benzynowej i trochę tą dostawę było czuć. Ale, że byliśmy głodni, to bardzo nam to nie przeszkadzało.
Na samym przylądku mocno wiało. Dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przy pomniku, który tam się znajduje. Na tablicy umieszczonej na nim jest napis m.in. w języku Afrikaans: „U is nou op die mees suidelike punt van die vasteland van Afryka”. Co oznacza, że jesteśmy na najdalej na południe wysuniętym kawałku Afryki.
Przylądek Igielny dodatkowo jest uznawany za umowną granicę oceanów: Indyjskiego i Atlantyckiego.
Czasami za koniec Afryki i granicę oceanów uważany jest Przylądek Dobrej Nadziei, do którego dotrzemy pojutrze. Do chwili zadumy lepiej wybrać Przylądek Igielny. Mniej tu turystów i mniejsze dzięki temu zamieszanie. Tylko wieje trochę bardziej. Jak na kraniec kontynentu zresztą przystało.
Na kolację dotarliśmy do Kapsztadu. Poszliśmy do jakiegoś hamburgerowego lokalu. Jedzenie było takie sobie, ale zrekompensowaliśmy to sobie widokami na telewizor. Trwała relacja z turnieju piłki siatkowej na plaży, jaki rozgrywał się w Olsztynie. Dookoła boiska były rozstawione reklamy ze swojsko brzmiącymi nazwami: „Społem Olsztyn”, „IndykPol” i temu podobne.
Mirek Grodzki