Po rejsie na Wyspę Fok pojechaliśmy na Przylądek Dobrej Nadziei.
Jest to jedno z tych miejsc, do których przyjechaliśmy do RPA.
Odkrywcą przylądka jest portugalski podróżnik Bartolomeu Dias. Historia odkrycia jest bardzo ciekawa. Jak zresztą cała historia odkryć geograficznych. Dias dostał od swojego króla zadanie dotarcie do legendarnego bogatego królestwa, którym rządził chrześcijański król Jan.
W okolicach przylądka jego wyprawę spotkała burza, która miotała żeglarzami przez 13 dni. Obawiali się, że nie dopłyną do lądu, bo wcześniej osiągną kraj świata…
Udało się jednak szczęśliwie dotrzeć i przylądek został nazwany Przylądkiem Burz. Dopiero potem jego nazwa została zmieniona na obecną. Wzięła się stąd, że jego osiągniecie dawało nadzieję na szczęśliwe dotarcie na Daleki Wschód.
Cały teren Przylądka Dobrej Nadziei jest parkiem narodowym. Przy wjeżdżaniu na jego teren turyści są ostrzegani przed pawianami, które polują na wnoszone tu jedzenie. Podobno w sezonie teren patrolują strażnicy uzbrojeni w proce i jak trzeba to odstraszają amatorów łatwego jedzenia. My ich nie spotkaliśmy (ani pawianów, ani strażników). Widać nie sezon.
Dwa dni przed naszym przyjazdem w to miejsce osunęła się skała na drogę prowadzącą do przylądka. Musieliśmy dojechać inną, nadkładając trochę drogi. Dobrze, że była inna droga…
Przy dochodzeniu do krańca przylądka obfotografowaliśmy jakieś zwierzęta (susły?) obgryzające kwiatki. Nie były wcale przejęte naszą obecnością. Potem widzieliśmy, jak te same kwiatki zajadała jaszczurka. Czyli zwierzęta lubią tu kwiaty.
Zrobiliśmy sobie zdjęcie przy najsłynniejszej chyba tabliczce w Afryce. Dumnie informuje o tym, że znajdujemy się w najdalej na południowy zachód punkcie kontynentu. Jak się spojrzy na mapę, to nie bardzo się to potwierdza, ale może źle patrzyłem. Albo miałem krzywą mapę…
W każdym bądź razie zdjęcie sobie zrobiliśmy i pojechaliśmy dalej.
Mirek Grodzki