Rano obudziliśmy się i po szybkim spakowaniu opuściliśmy (ja bez żalu) nasz hotel. Udaliśmy się w drogę do Pretorii. Po drodze zajechaliśmy do kościoła katolickiego na Mszę św. Ksiądz, który jest tam proboszczem przyjechał niedawno z Watykanu. Jak nas zobaczył to pod naszym kątem zmienił kazanie i zaczął (po angielsku) „pewnego razu w mieście Krakowie…”. Ciekawy jestem ilu ludzi będących w kościele wiedziało co to za miasto?
Msza oczywiście różniła się od tych, w jakich uczestniczymy co niedziele w Polsce:
– Komunia była udzielana pod dwoma postaciami,
– Komunia z tabernakulum była wyjęte przez jedna z kobiet,
– Droga Krzyżowa była przystosowana do ruchu lewostronnego,
– Komunię rozdawał nie tylko ksiądz, ale też wybrani „cywile”,
– do komunii szło się całymi ławkami,
– taca była zbierana do woreczka, który podawali sobie ludzie w ławkach,
– po Mszy św. ksiądz wyszedł przed kościół i rozmawiał z ludźmi,
– śpiewy w kościele były po angielsku i afroamerykańsku,
– po kazaniu była ankieta od biskupów do wypełnienia,
– na ścianach były zainstalowane wiatraki,
– ksiądz czekał z kazaniem, aż wszyscy usiądą.
Po kościele pojechaliśmy na śniadanie, a po nim udaliśmy się w kierunki Pretorii.
Zwiedziliśmy tam główny plac w mieście. Na środku stał pomnik Krugera, pierwszego premiera (?) Południowej Afryki. Na okolicznych trawnikach spędzają czas czarni mieszkańcy. Nie bardzo przejmują się porządkiem i w związku z tym trochę było tam brudno.
Na skraju placu stały kioski z owocami. Tanimi jak barszcz: pomarańcze – 1 Rand, banany – 1 Rand, awokado – 2 Randy.
Mieliśmy dużo czasu, więc pospacerowaliśmy po głównej ulicy. Wszystko było jednak pozamykane, bo to była niedziela. W pewnym momencie na ulicę, po której szliśmy wpadł rozpędzony opancerzony samochód. Widząc nas na ulicy wcale się nie przejął i nie zwolnił. Bardzo mało brakowało, żeby przejechał Patrycję… Nasz przewodnik powiedział, że to był samochód wiozący pieniądze i one rządzą się swoimi prawami. Gdyby nas potrącił, to nawet by nie zwolnił, nie mówiąc już o zatrzymaniu się. Uff… Uszliśmy z życiem, ale naprawdę było gorąco.
Historia dowodzi tego, że trzeba znać zwyczaje i reguły panujące w miejscu, do którego się wybieramy. I wtedy – jeżeli będziemy tych reguł przestrzegali – nic nam się nie powinno stać.
W Pretorii spaliśmy w trochę lepszym miejscu niż w Johannesburgu. W jakimś murowanym czymś, co teraz jest hostelem. Rozparcelowaliśmy się po wolnych miejscach i pojechaliśmy na kolację. Na przystawkę były ślimaki w sosie czosnkowym, a danie główne do żeberka. Ślimaki wzbudziły skrajne emocje.
Wieczór spędziliśmy na graniu w szachy, bilard i takie tam. „Świetlica” była podobna do tej z hotelu w Johannesburgu, ale było trochę milej. Może dlatego, że było cieplej i bardziej kameralnie. Nie było np. imprezujących do późna w nocy Murzynów.
Mirek Grodzki
P.S. Dostęp do Internetu w tym hostelu był rozwiązany w ten sposób, że komputer na którym był dostęp miał zainstalowany czytnik banknotów (nie mogły być za bardzo pogięte). W zależności od tego, jaki się włożyło banknot – miało się dostęp na określony czas. Takiego wynalazku jeszcze nie widziałem…