Rano odwiedziliśmy muzeum w Oudtshoorn. Nazwane jest imieniem (jeżeli dobrze pamiętam) jednego z lotników z 31 szwadronu SAAF, który zginął w czasie lotów ze zrzutami nad Warszawą w 1944 roku.
W muzeum jest sporo zbiorów dotyczących historii tego regionu. Jest oczywiście dużą wystawa poświecona strusiom.
Jest też tablica, która pokazuje historię „Polskich Dzieci w Oudtshoorn”. Chodzi o polskie sieroty, które straciły swoich rodziców na Syberii. Trafiły tam z rodzinami po wywózkach organizowanych przez Sowietów. Duża ich część straciła na zesłaniu rodziców i polski rząd szukał dla nich na świecie miejsca. 500 z nich przyjął rząd południowoafrykański. Spora część tych dzieci znalazła w Afryce swój dom. Na wystawie pokazane są ich losy, jest część pamiątek i zdjęcia ze zjazdów. Są tam też zdjęcia i pamiątki związane z harcerstwem, jakie tam było.
Nad wystawą powiewa polska flaga, która dla mieszkańców RPA mus być bardzo egzotyczna.
Po wyjechaniu z miasteczka nasz przewodnik opowiadał, że jeden z Polaków zasłużył się dla całej okolicy, kiedy była epidemia jakiejś groźnej dla ludzi choroby, o przenoszenie której posądzano strusie. Groziła im wtedy konieczność wybicia (coś jak nasz problem z ptasią grypą). A że strusie były wtedy źródłem głównego utrzymania w okolicy, to wiązało by się to ze sporymi konsekwencjami (dla ludzi, bo dla strusi, to wiadomo).
No i wtedy ten nasz Rodak zbadał dokładnie sprawę i okazało się, ze strusi wybijać nie trzeba. Czym nasz pracowity naród niewątpliwie rozsławił.
Mirek Grodzki