Przejdź do treści

Park Lwów i South African National Museum of Military – 25 lipca 2008

Obudziliśmy się rano i poszliśmy na śniadanie do Steers’a (sieci restauracji przypominającej Makdonalda). Miał on zostać naszym standardowym miejscem na śniadanie przez najbliższych kilka(naśnie) dni.

Następnie pojechaliśmy do „Parku Lwów”. Jest to coś pomiędzy rezerwatem i ogrodem zoologicznym. Samochodem dojeżdża się do dużej zagrody, w środku której żyją sobie rodziny lwów. Każda na swoim – ogrodzonym – terenie. Jest takich rodzin kilka. Samochód przejeżdża o odległości kilku metrów od leżących lwów. Czasami lwy podchodzą do samochodu. Po odsunięciu szyby w oknie zdjęcia same się robiły.
Było to nasze pierwsze spotkanie z lwami. Później spotkamy inne – żyjące na wolności. Będą w dużo gorszej kondycji niż te z Parku Lwów (dokarmiane przez ludzi co kilka dni mięsem antylop).


Samiec lwa jest jedynym dzikim kotem, który potrafi bawić się ze swoimi młodymi. Nawiasem mówiąc z nie swoimi młodymi w stadzie „bawi się” zupełnie inaczej. Ale to zupełnie inna historia.

Wśród dorosłych lwów były też małe. Na szczęście nie wszystkie młody lwy były razem z dorosłymi. Część z nich było w osobnej klatce, do której można było wejść i się z nimi pobawić. W obejściu w zasadzie były bardziej podobne do szczeniaków, tyle że miały większe rozmiary (półroczne lwy ważyły po 15 kg).
Nie bardzo chciały się z nami bawić, ale nie miały specjalnego wyboru. Nie po to zrobiliśmy 10 tys. km., żeby teraz nie można było pomerdać trochę lwa 🙂

Czekając na swoją kolejkę (teraz wiadomo dlaczego nie chciało im się nami zajmować) karmiliśmy żyrafę. Ależ ona jest wielka. I jaki ma dłuuuuugi jęzor…
Fajna ta Afryka!

Po wypstrykaniu się ze wszystkich kart z cyfrówek upuściliśmy to urocze miejsce i pojechaliśmy do South African National Museum of Military. Takie nasze Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Po muzeum oprowadzał nas przewodnik, który ciekawie i dowcipnie opowiadał o zebranych tam eksponatach.


Wiedział po co przyjechaliśmy do RPA i z dumą pokazywał nam gablotę jednego z oficerów, którzy zostali odznaczeni polskim „Krzyżem Powstańczym” za pomoc powstańcom warszawskim w 1944 roku.

Po zwiedzeniu muzeum obejrzeliśmy film pokazujący jak wyglądają uroczystości przed Pomnikiem Katyńskim i zostaliśmy zaproszeni na kolację przygotowaną przez Komitet Lotów nad Warszawę.

Na kolacji był Pastor Brian Jones (lotnik, który latał nad Warszawę i honorowy członek naszego Szczepu), kilku przedstawicieli Polonii i Ambasady Polskiej w RPA oraz skauci ze szkoły, w której uczył się Robert George Hamilton (szkołę odwiedziliśmy następnego dnia).
Spotkanie było bardzo przyjemne. Po części oficjalnej (z przemówieniami) nastała część nieoficjalna (z polskimi gołąbkami).
Nauczyliśmy skautów gry w „Słoneczko” i „Słonia”, a oni uczyli nas zasad gry w rugby. Zaczęło robić się coraz ciemniej i zimniej. Goście powoli się wykruszali i spotkanie tym samym się zakończyło.

Podziękowaliśmy za zaproszenie i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Umówiłem się z jednym z polskich weteranów na spotkanie w Michalinie. Mam nadzieję, że dojdzie do skutku.

W drodze na nocleg zrobiliśmy zakupy na jutrzejsze śniadanie – kanapki do podgrzania w mikrofali.
Mirek Grodzki